czwartek, 18 czerwca 2009

Lingwistyczny ułom


Przyznam się, że lekcje języka angielskiego od zawsze szły mi opornie. Niby słówka zapamiętuje, sprawdziany z zasad gramatyki też regularnie zaliczam (w końcu 4-letnie technikum zakończyłem z piątką i maturę też kulnąłem z łatwością - POZDRAWIAM PANA DUDKA, mojego ówczesnego belfra), to jednak mam w głowie jakiegoś wszczepionego czipa, który regularnie resetuje niezbędne angielskie zwroty. O tym resecie przekonałem się dogłębnie, kiedy zostałem swego czasu zaproszony do szkockiego Edynburga i przyszło mi się zmierzyć z tamtejszą gwarą. To był taki praktyczny sprawdzian lingwistyczny, który zakończył się pałą i wstydem.

Pamiętam tą ekscytację nowym miejscem i wychwalanie każdego zakątka szkockiej stolicy. Podobała mi się strasznie też gwara szkocka (nie mówią oni klasyczną angielszczyzną, próbują angielski jakby „uskandynawić”) i nie specjalnie się z tym kryjąc, wsłuchiwałem się w uliczne rozmowy, czasem nawet poalkoholowe słowne szamotaniny. Boże (już nie będę wzywał imienia Pana Boga na daremno), jak ja się tym podniecałem! Szlajałem się po edynburskich ulicach słuchając miejscowych ludzi i kompletnie nic z tego nie rozumiejąc! Wiem, że wygląda to na tragikomedię, ale nie przejmowałem się tym, że znaczącego procenta tych rozmów nie rozumiałem. Fascynowało mnie to, że nagle znalazłem się w środku innego miasta, a ludzie nie gawędzą tutaj po mojemu. To było genialne! Na chwilę wyrwałem się z tej mojej dziury (którą kocham mimo wszystko) i mogłem poczuć się przez chwileczkę jak obieżyświat poznający nowy zakątek i, rzecz jasna (nie)nowy język.

Przed wyjazdem przeglądałem słownik i moje własnoręczne notatki w celu powtórzenia i zapamiętania wyrażeń niezbędnych w brytyjskiej egzystencji. I, już na miejscu przyszedł czas na fight. Ja, zauroczony miejscowymi obyczajami i chętny do praktycznego wypróbowania mojego angielskiego – po wcześniejszych ulicznych badaniach lingwistycznych, które polegały, jak już wiadomo na bez wstydliwym podsłuchiwaniu miejscowych – zacząłem zdobywać Edynburg! Odwiedziłem najpierw malutki, przydrożny sklepik (coś jak nasze polskie, małe Żabki), by kupić ziemniaki. Złapałem za worek, podszedłem do kasy i się zaczęło. #%$%#%@$#%@$@%#, %#$@%@$#%@& - momentalnie tak zacząłem rozumieć angielski. Gościu podał cenę, dałem mu kasę i nagle, prawdopodobnie zerkając na wystający z portfela mój dowód osobisty zaczął pytać mi się o mój kraj. Dobrze, że byłem w tym sklepie z dziewczyną i miejscowym Polakiem, u którego gościłem. Ja, totalnie przygłupawo odpowiedziałem „yes, yes” (zupełnie jak niegdyś premier Marcinkiewicz, tylko bez żadnego entuzjazmu) na pytanie odnośnie mojego kraju (?). Już tłumaczę – myślałem, nie wiem dlaczego to sobie ubzdurałem, że gościu pyta czy wydać resztę. Nagle słucham, dziewczyna zaczyna z miejscowym rozmawiać. Ona gada o Polsce, on o Pakistanie (bo stamtąd pochodził), a ja w tym czasie tylko zerkałem na worek z ziemniakami.

Chciałem zapaść się pod ziemię! Nie zrozumiałem pytania o mój kraj! WSTYD! Od tamtego czasu po ziemniaki chadzałem już tylko do miejscowego Tesco. Tam, nikt już o nic mi się nie pytał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz