niedziela, 28 czerwca 2009

Dolegliwość zawodowa


Ten, kto kiedykolwiek zmieniał pracę na taką, na której zależy mu wyjątkowo na pewno zetknął się z dokuczliwym skurczem brzucha. Skurcz ten atakuje zwykle w przeddzień premierowego występu w nowej roli. Często przeciąga się aż do następnego dnia i towarzyszy przez cały czas pierwszego dnia pracy. Czasami także skurcz ten jest tak nieustępliwy, że ani myśli minąć. Atakuje on naszego wewnętrznego zjada, oplata swoimi łapskami i ściska tak, że niedobrze nam się robi.

Ja tak właśnie miałem. Skurcz brzucha dopadł mnie w przeddzień pierwszego występu w roli sprzedawcy. Zaczęło się od tego, że nie pozwolił mi on na moje rytualne codzienne śniadanie. Potem trzymał w zacisku mój brzuchol przez cały dzień pracy, zwykle mocniej naciskając przy bezpośredniej konfrontacji z klientem. Naprawdę, to nie było fajne uczycie. Na szczęście mojego skurczo-rywala szybko się pozbyłem. Owy skurcz już po pierwszym dniu poszedł w diabli, a ja delektuję się nową rolą zawodową, która – oczywiście po pierwszym tygodniu, czyli mając wiedzę porównywalną z niemowlęciem – zaczęła mnie kręcić i serio – podoba mi się!

A najśmieszniejsze w tym całym nowym wyzwaniu zawodowym jest to, że człowiek, do niedawna niepotrafiący porozumieć się z dostawcą pizzy i przy składaniu zamówienia najchętniej oddający słuchawkę pierwszemu, lepszemu kompanowi, zaangażował się teraz w sprzedawanie. Tak teraz ten świat pokićkało.

czwartek, 18 czerwca 2009

Lingwistyczny ułom


Przyznam się, że lekcje języka angielskiego od zawsze szły mi opornie. Niby słówka zapamiętuje, sprawdziany z zasad gramatyki też regularnie zaliczam (w końcu 4-letnie technikum zakończyłem z piątką i maturę też kulnąłem z łatwością - POZDRAWIAM PANA DUDKA, mojego ówczesnego belfra), to jednak mam w głowie jakiegoś wszczepionego czipa, który regularnie resetuje niezbędne angielskie zwroty. O tym resecie przekonałem się dogłębnie, kiedy zostałem swego czasu zaproszony do szkockiego Edynburga i przyszło mi się zmierzyć z tamtejszą gwarą. To był taki praktyczny sprawdzian lingwistyczny, który zakończył się pałą i wstydem.

Pamiętam tą ekscytację nowym miejscem i wychwalanie każdego zakątka szkockiej stolicy. Podobała mi się strasznie też gwara szkocka (nie mówią oni klasyczną angielszczyzną, próbują angielski jakby „uskandynawić”) i nie specjalnie się z tym kryjąc, wsłuchiwałem się w uliczne rozmowy, czasem nawet poalkoholowe słowne szamotaniny. Boże (już nie będę wzywał imienia Pana Boga na daremno), jak ja się tym podniecałem! Szlajałem się po edynburskich ulicach słuchając miejscowych ludzi i kompletnie nic z tego nie rozumiejąc! Wiem, że wygląda to na tragikomedię, ale nie przejmowałem się tym, że znaczącego procenta tych rozmów nie rozumiałem. Fascynowało mnie to, że nagle znalazłem się w środku innego miasta, a ludzie nie gawędzą tutaj po mojemu. To było genialne! Na chwilę wyrwałem się z tej mojej dziury (którą kocham mimo wszystko) i mogłem poczuć się przez chwileczkę jak obieżyświat poznający nowy zakątek i, rzecz jasna (nie)nowy język.

Przed wyjazdem przeglądałem słownik i moje własnoręczne notatki w celu powtórzenia i zapamiętania wyrażeń niezbędnych w brytyjskiej egzystencji. I, już na miejscu przyszedł czas na fight. Ja, zauroczony miejscowymi obyczajami i chętny do praktycznego wypróbowania mojego angielskiego – po wcześniejszych ulicznych badaniach lingwistycznych, które polegały, jak już wiadomo na bez wstydliwym podsłuchiwaniu miejscowych – zacząłem zdobywać Edynburg! Odwiedziłem najpierw malutki, przydrożny sklepik (coś jak nasze polskie, małe Żabki), by kupić ziemniaki. Złapałem za worek, podszedłem do kasy i się zaczęło. #%$%#%@$#%@$@%#, %#$@%@$#%@& - momentalnie tak zacząłem rozumieć angielski. Gościu podał cenę, dałem mu kasę i nagle, prawdopodobnie zerkając na wystający z portfela mój dowód osobisty zaczął pytać mi się o mój kraj. Dobrze, że byłem w tym sklepie z dziewczyną i miejscowym Polakiem, u którego gościłem. Ja, totalnie przygłupawo odpowiedziałem „yes, yes” (zupełnie jak niegdyś premier Marcinkiewicz, tylko bez żadnego entuzjazmu) na pytanie odnośnie mojego kraju (?). Już tłumaczę – myślałem, nie wiem dlaczego to sobie ubzdurałem, że gościu pyta czy wydać resztę. Nagle słucham, dziewczyna zaczyna z miejscowym rozmawiać. Ona gada o Polsce, on o Pakistanie (bo stamtąd pochodził), a ja w tym czasie tylko zerkałem na worek z ziemniakami.

Chciałem zapaść się pod ziemię! Nie zrozumiałem pytania o mój kraj! WSTYD! Od tamtego czasu po ziemniaki chadzałem już tylko do miejscowego Tesco. Tam, nikt już o nic mi się nie pytał.

niedziela, 14 czerwca 2009

Seriale, czyli kolejny przejaw amerykanizacji


Wchodzę do domu, a tam – obok konserwatywnej babci, od kilkunastu lat śledzącej perypetie bohaterów nieśmiertelnej Mody na sukces – najbliżsi wymieniają się informacjami o amerykańskich bohaterach serialowych. Do niedawna mówiono tylko o Skazanym na śmierć czy Zagubionych, teraz temat rozmów zdominował doktor House czy tajemnicze Kości. Temat błahy, jednak pięknie obrazuje wyższość Ameryki nad resztą świata. Wyższość, oczywiście tą serialową.

Fakt, przeciętny Polak, czyli taki, który pracuje 8 godzin dziennie, wraca do domu i po uprzednim posprzątaniu domowego zakątka bierze w łapę pilota, włącza telewizor i ufnie przyjmuje do wiadomości newsy serwowane przez Wydarzenia, Informacje, Wiadomości czy inne regionalne Zbliżenia, po czym czeka tylko na puszczane głównie wieczorem kolejne odcinki amerykańskich seriali: Dr House, Gotowe na wszystko, Kości, Zagubieni, Skazany na śmierć, Dexter, Kryminalne zagadki Las Vegas czy inny rodzaj CSI (to tylko wierzchołek serialowej góry lodowej emitowanej przez polskie telewizje) zdominowany jest przez kino amerykańskie (Boże, jakie to ja zdanie skonstruowałem, chyba jestem po piwie).

Może nie kino, ale seriale. Oczywiście wiecznie młode i przede wszystkim polskie: Na dobre i na złe, M jak miłość czy inne literki alfabetu ciągle przykuwają do telewizora miliony widzów (głównie starszych, którzy po obejrzeniu cudzołóstwa w Modzie na sukces spragnieni się odchamienia się w typowej polskiej telenoweli), ale nie przykuwają już w takim stopniu, w jakim robią to amerykańskie odpowiedniki, czyli seriale, które nigdy – tego jestem pewien! - nie powstałyby w krainie między Odrą a Bugiem.

Tego, co mają w sobie telewizyjne „tasiemce” typu: Dra House'a, Gotowych na wszystko, czy... kurde, przecież nie będę wymieniał znowu seriali z początku wpisu, przecież można się cofnąć, to chyba żaden problem, trudno scharakteryzować. Na pewno dalekie są od typowego polskiego biadolenia, typu: Mareczku, Hanko, Basiu, Lucusiu, jak Ty dzisiaj świetnie wyglądasz (a tego niezdrabniania imion w Klanie to już nie mogę wytrzymać! Jerzy, Tomaszu, Elżbieto! Bleh). W kinie amerykańskim zawsze spotykamy postaci charakterystyczne, błyskotliwe, nietuzinkowe i jedyne w swoim rodzaju. U nas takich Ryśków z Klanu jest co niemiara (no, może ten to akurat jest specyficzny), w Ameryce natomiast Dr House jest jeden. I tego Polakom brakuje. Tej różnorodności postaci oryginalnych, potrafiących urzec telewidza na długie lata.

Amerykańskie seriale wciągają. Wiem coś o tym, bo dra House'a sam śledzę z ogromnym zaciekawieniem. Ale potrafią wciągnąć na tyle, że Polacy wręcz zaczynają na tym punkcie szaleć. Mam kolegę, fanatyka kina amerykańskiego, kolekcjonującego wszystkie wielkie (czyt. słynne) seriale amerykańskie. Po pradawnych Bundych, przez Z archiwum X, po współczesnego House'a. Ma tego naprawdę sporo. Prawie tyle, co stereotypowa blondyneczka stringów. Ale zadziwiające jest to, że potrafi on przytoczyć najsłynniejsze cytaty z tych seriali, bezbłędnie wskazując odcinek i charakteryzując moment ich wygłoszenia. Jest istną kopalnią wiedzy o tychże serialach (w końcu studiuje kulturoznawstwo, ze specjalizacją filmową). A Polska? Oprócz niedawnego Rancza, jaki serial robi wrażenie, podobne do tych amerykańskich? Klan, czy Złotopolscy na pewno nie, bo gdzie tam jest taki dr House? Rysiek albo Waldek? Nie, nie, to ja raczej podziękuję.

Złudna monotonność niedzieli


Bez wątpienia ma swój urok. Jest wyjątkowym dniem tygodnia i wciąż zaskakuje swoją monotonią. Niedziela. Dla jednych koniec, dla drugich początek tygodnia klasycznie rozkłada na łopatki każdego oddychającego współczesnego homo sapiensa. Nie macie czasem tak, że w tym dniu chce wam się najzwyczajniej – spać i tylko spać?

Lenistwo najpowszechniej widoczne jest właśnie w ten czerwono-kalendarzowy dzień. Ludzie śmigają do kościołów, oczywiście starsi ludzie, bo młodzi, mimo iż identyfikują się z chrześcijaństwem dawno zapomnieli o co, tak naprawdę w tym chrześcijaństwie chodzi. Miasto wymiera - normalnie cisza w każdym jego zakątku! Niektóre familie zjeżdżają się na niedzielny wspólny obiad, tylko po to, żeby go odbębnić i móc z czystym sumieniem wrócić do swojej hacjendy. Długoletnie małżeństwa, znudzone wspólną egzystencją przymusowo wychodzą na wspólne spacery, podczas których nic – oprócz zmieniającego się tła – się nie dzieje. Młodzi zasuwają na klawiaturze, albo zakuwają przysypiając słówka na poniedziałkowy test z angielskiego, a co niektórzy, bardzo znudzeni niedzielną monotonią wyruszają na rowerek, popatrzeć sobie na niezmieniającą się od kilkunastu lat okolicę. Niedziela jest specyficzna. Jest tak nudna, jakby chciała nas swoją specyfiką zabić.

Ale są przypadki – wprawdzie rzadkie, sam do nich (jeszcze?) nie należę – ludzi, zwykle mężczyzn, którzy niedzielę wielbią. Przytoczę teraz anegdotę, zaczerpniętą z przedstawienia, które obejrzałem swego czasu w spopockim teatrze. Mówi Pan usilnie próbujący poderwać Gosposię.

Pan: - Gdzie Pani?
Gosposia: – W kościele!
Pan: - Oj jak ja lubię niedzielę!

sobota, 13 czerwca 2009

Co różni mężczyzn od kobiet



Ta reklama piwa Heineken jest fenomenalna! W prosty sposób obrazuje stereotypową różnicę między istniejącymi ludzkimi płciami, trochę wyśmiewco tratując tę piękną. Ale różnica pokazana w tej reklamie jest zasadna. Czy nie spotkaliście się kiedyś z zakupoholiczkami, które całe dnie spędzają na ciucho-łowach, wybierając ze stosu bluzeczek, spódniczek, majteczek, pończoszek, te najefektowniejsze? A zdarzają się również takie, które po całodniowym wertowaniu miejscowych sklepów wracają do domu wkurzone, bo nic ciekawego nie znalazły! To dopiero tragedia! Takie właśnie zakupoholiczki pokazane są w reklamie Heinekena. A faceci? Jeszcze bardziej stereotypowi i prości. Ale za to z jajem przedstawieni ;-)

poniedziałek, 8 czerwca 2009

Miałem i... zapomniałem!

Zakładałem tego bloga z założeniem, że będzie on odskocznią od codzienności, że zawsze, gdy wrócę wkurzony i podminowany jakimś tematem składnie go tutaj skręcę. I faktycznie, mam je skręcać. Mam pełną głowę pomysłów na różnego rodzaju refleksje społeczno-obyczajowe naprawdę. Czasem myślę, że w moment zapełnię tego bloga w treści bogate, a przy odrobinie szczęścia nawet i sensowne. Problem jednak w tym, że pomysły na wpisy pojawiają się u mnie w momentach najbardziej niespodziewanych. I w takich samych okolicznościach ulatują z mojej głowy.

Inni blogerzy zapewne moją rozterkę zrozumieją, bo sami mają ten problem. Nie uwierzę, że nie spotkaliście się jeszcze nigdy z euforyczną żarówką momentalnie zapalającą się nad waszym umysłem i równie szybko gasnącą. Ja tak mam często. Pomysłów na wpisy nie brakuje, ale pojawiają się one zwykle: w pracy, podczas jazdy na rowerze, w trakcie pokonywania dystansu na uczelnię w niesamowicie trzęsącym środku transportu, zazwyczaj autobusie, czy też podczas mało fascynującego (studiując administrację takowych nie brakuje) wykładu. Słowem – pomysły na wpisy blogowe przychodzą zwykle wtedy, kiedy hen daleko jest komputer. Czyli jakby nie patrzeć, niezbędne narzędzie spisania momentalnego przemyślenia (próbowałem czasem skrobać coś na kartce, ale jakoś mnie to odtrąca, ja potrzebuje klawiaturę zdecydowanie). Uwierzcie mi – chyba zacznę gadać jak polityk – pomysłów mam mnóstwo! I naprawdę, czasami wydają mi się one oryginalne i naprawdę dobre, tylko... zawsze gdzieś ulecą. Nawet podczas pokonywania schodów prowadzących do pokoju z moim ukochanym komputerem. Teraz też mi pomysł ten uleciał. Stąd wpis taki trochę bezsensowny.

wtorek, 2 czerwca 2009

Postępujące zjawisko „prężenia”



Nie wiem czy zgłupiałem do reszty, czy może z przyczyn zupełnie nie wytłumaczalnych nie potrafię osądzić obiektywnie. Nie wiem czy zjawisko „prężenia” dostrzegam naprawdę, czy tylko sobie je wymyśliłem. Ale coś takiego zacząłem zauważać wszędzie. W klubach, knajpach, na na różnego rodzaju meetingach, a nawet na ulicy, czy... w szpitalu! WSZĘDZIE przedstawiciele męskiej płci się „prężą”, chodzą coraz szerzej prezentując swoje wielkie i większe bicepsy. A z rękoma robią to samo, co latające orły ze skrzydłami – rozpościerają je. Pokazują, kto tutaj tak naprawdę (naj)większym orłem jest.

To trochę smutne, że polskie społeczeństwo powoli chamieje do reszty. Bo tak odbieram zjawisko „prężenia”. To, co teraz uchodzi za najważniejszą cechę męską, to to ile zarzuca sobie na klatkę, jak długo będzie pompował, czy też jak okazałego ma bikola. A swoiste czempionaty w „prężeniu” można dostrzec na imprezach klubowych, wtedy wystarczy dwóch „prężniaków”, nieprzypadających sobie do gustu (co z tego, że ma większego bika? I tak mu naje***) i zgrzyt gwarantowany. Ale najgorsze jest to, że to, co dotychczas załatwiało się w ukryciu, powoli pokazuje się na ulicy. A najlepiej przy jak największym gronie.

Stąd w rozmowach męskich przeważają tematy siłowni (przecież każdy na nią chodzi, bo nie chodzić nie wypada), czy nawet treningów krav magii czy innych sztuk ulicznych bijatyk. Bo nie ma nic lepszego, jak pewność, że jest się silnym, że nikt mi nie podskoczy, a jak podskoczy, to zaraz usiądzie. Monotematyczność męskich rozmów (wykluczam wieczny nr jeden jakim są kobiety i seks) obrazuje teraźniejszą hierarchię wartości wśród panów. Teraz najważniejsze być mocnym i twardym, a reszta przyjdzie sama...

Ostatnio – ku mojemu wielkiemu zdziwieniu – ze zjawiskiem „prężenia” zetknąłem się w szpitalu. Pojawiłem się w nim po dwumiesięcznej przerwie, by oddać krew (tylko honorowo!). W kolejce siedziało kilku panów, wszyscy normalni, z pozoru. Ale jeden osobnik zrobił na mnie ogromne wrażenie. Po oddaniu swojego czerwonego, zbawiennego dla innych płynu wyszedł trzymając w zgięciu lewej ręki wacik. Miał uniesiony rękaw od koszulki i bacznie spoglądał na swojego efekciarskiego bika. Był z niego dumny. Dał temu wyraz wymownie spoglądając się na resztę chętnych, ustawionych w kolejce do oddania krwi. Pomyślałem - „prężenie” jest wszędzie!